Początek batalii
Dwa razy byłam w ciąży i mam dwoje dzieci (medyczna formułka na to, że nie miałam aborcji ani nie poroniłam). Mam założoną wkładkę domaciczną (potocznie zwaną spiralą). Jak skończy się jej ważność, pójdę założyć sobie nową. A potem kolejną i następną. Chyba że w między czasie dostanę klimakterium i wkładka przestanie być potrzebna.
Po co to piszę? Przecież to moja prywatna sprawa. Nikogo z obcych, poza lekarzem, nie powinno to obchodzić. A jednak.
Płodność kobiet nigdy nie była ich prywatną sprawą. Kontrola nad tym czy, jak i czyje dzieci rodzą zawsze była ważnym elementem sprawowania władzy. Tak władzy domowej, w obrębie rodziny, jak i władzy politycznej. Po prostu zapomniałam o tym przez kilkanaście relatywnie spokojnych lat, kiedy w życiu publicznym mojego kraju, czyli Polski, temat aborcji był mało obecny. Obowiązywał kompromis aborcyjny, który żadnym kompromisem nie był, ale o tym też zapomniałam.
Podobnie myślało pewnie wiele kobiet w analogicznej sytuacji życiowej. Mamy w końcu swoich prywatnych ginekologów, którzy mogą nam zapisać pigułki, albo założyć antykoncepcyjną wkładkę. Jakbyśmy zaszły jednak w nieplanowaną ciążę, to mamy mieszkania, gdzie na upartego zmieści się jeszcze jedno dziecięce łóżeczko. W razie czego weźmiemy nianię na dodatkowe godziny, a pracę z redakcji do domu. A jakbyśmy jednak naprawdę nie chciały mieć kolejnego dziecka? W końcu zawsze są pigułki dzień po. A jakby było za późno, inne środki do farmakologicznej aborcji. Te są niby nielegalne w Polsce, ale z naszymi kontaktami, z naszym obyciem w internecie wszystko można załatwić. A jeśli i na nie będzie za późno? No to można wyjechać do Czech, albo na Słowację. W końcu zabieg usuwania ciąży w jednej z tamtejszych, często nastwionych na klientki z Polski, klinik to koszt 350 – 400 euro. Drogo, ale w końcu to tylko dwa dodatkowe artykuły czy kilka godzin wykładów więcej.
A jeśli podpadłybyśmy pod jeden z trzech dozwolonych w obowiązującej, tej niby kompromisowej, ustawie przypadków? Jeśli ktoś by nas zgwałcił, zaszłybyśmy w ciążę zagrażającą naszemu życiu i zdrowiu lub u płodu wykryto by ciężkie genetyczne wady? Raczej nie zostałybyśmy drugą Alicją Tysiąc, która w 2000 roku zaszła w ciążę, i mimo, że urodzenie dziecka zagrażało jej utratą wzroku, odmówiono jej przeprowadzenia legalnej aborcji. Urodziła. Sprawa trafiła aż do Strasburga i w końcu państwo polskie musiało jej wypłacić 25 tysięcy euro. Dziś jej najmłodsza córka ma 16 lat. A ona ślepnie. Nic już nie widzi na jedno oko.
No ale my byśmy pewnie od razu jechały do tych Czech czy na tę Słowację, w ogóle nie zawracając sobie głowy legalną aborcją w Polsce. Do dentysty też przecież chodzimy prywatnego, choć leczenia zębów, nawet w publicznej klinice, nikt nie może odmówić z powodu klauzuli sumienia.
Z tej bezpiecznej bańki wyrwał mnie dopiero projekt nowego, bardzo drastycznego prawa antyaborcyjnego, który wiosną 2016 roku do wiadomości publicznej podała grupa konserwatywnych działaczy i prawników. Zawiązali Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop Aborcji” i ogłosili, że zaczynają zbierać podpisy, żeby projekt trafił do Sejmu.
Nie żeby pomysłów całkowitego zakazu aborcji nikt nie zgłaszał wcześniej. Nigdy wcześniej jednak ugrupowania konserwatywne nie miały takiej przewagi w polskim parlamencie. Wielu radykalnych posłów partii rządzącej chwaliło projekt. Całą ławą ruszyli do mediów potępiać „eugeniczną aborcję”, na jaką ich zdaniem godzi się państwo polskie dopuszczając usuwanie płodów z poważnymi wadami genetycznymi. Gromili „zabijanie maluszków” i domagali się potępienia rozpustnych kobiet, które nie wiedzą z kim się przespały, a potem chcą usuwać ciąże. Jeden z posłów oświadczył nawet, że obecnie „1/3 osób (!) z zespołem Downa w Polsce ulega aborcji”.
Z początkiem lipca radykalny projekt z podpisami pół miliona obywateli trafił do sejmu. Przewidywał kary za nielegalne aborcje już nie tylko dla lekarzy, ale i dla kobiet – do 5 lat. I pozwalał na usunięcie ciąży dopiero w sytuacji „bezpośredniego zagrożenia dla życia kobiety”. Żarty się skończyły. To nowe prawo, jeśli by weszło, zamykało wszelkie i tak nikłe już szanse na legalną aborcję dla kobiet gorzej usytuowanych i mniej obrotnych niż ja i moje koleżanki. Wizja tego, że zachodzę w pozamaciczną ciążę i umieram w męczarniach, bo żaden lekarz mi nie pomógł, bojąc się, że nie potrafi dowieść, że moje życie było bezpośrednio zagrożone, stawała się całkiem realna. Tak jak wizja, że do mojej przyjaciółki czy kuzynki, która poroniła chciane dziecko, nazajutrz po tej tragedii przychodzi policja, badać, czy przypadkiem poronienie nie zostało sztucznie wywołane.
We wrześniu Sejm zaczął parce nad projektem „Stop Aborcji” i jednocześnie nad projektem „Ratujmy Kobiety” liberalizującym obecne prawo. 23 września pierwszy trafił do sejmowej komisji sprawiedliwości, a drugi do kosza.
I wtedy słynna polska aktorka, Krystyna Janda, wpadła na pomysł Czarnego Poniedziałku, czyli ogólnopolskiego strajku kobiety. Podchwyciły go nie tylko środowiska od lat walczące o liberalizację prawa antyaborcyjnego, nie tylko lewicowi aktywiści i dyżurni krytycy PiSu, ale mnóstwo ludzi, którzy do tej pory nie angażowali się w antyrządowe protesty. Ja też, w poniedziałek 3 października odwołałam zajęcia, ubrałam się na czarno i poszłam na demonstrację. Podobnie do mnie zrobiło prawie sto tysięcy kobiet w całej Polsce. Jeszcze nigdy nie miałam poczucia, że rządzący politycy tak mocno chcą ingerować w moje prywatne sprawy. Jeszcze nigdy tak bardzo nie bałam się konsekwencji ich decyzji.
Partia rządząca ewidentnie przestraszyła się tego protestu, który najpierw próbowała ośmieszać i bagatelizować. Po kilku dniach komisja sprawiedliwości, na wyraźne życzenie Jarosława Kaczyńskiego zarekomendowała odrzucenie projektu „Stop Aborcji” i faktycznie, w plenarnym głosowaniu tak się stało.
To jednak dopiero początek batalii. Jak tylko projekt został odrzucony, środowiska konserwatywne oskarżyły PiS o zdradę. I to mimo tego, że premier Szydło próbowała łagodzić utrącenie projektu obietnicami, że państwo zapewni lepszą pomoc rodzicom dzieci niepełnosprawnych i matkom w trudnej sytuacji.
Kaczyński znalazł się w potrzasku. Od lat stara się, żeby na prawo od PiS był tylko mur. To dlatego, jeszcze zanim doszedł do władzy, zaczął flirt ze środowiskami kibiców piłkarskich i radykalnych narodowców, to dlatego tak ochoczo podchwycił radykalną retorykę antyimigrancką. Wygrał wybory dzięki zdecydowanemu poparciu konserwatywnej części polskiego Kościoła Katolickiego ze skrajnie fundamentalistycznym środowiskiem Radia Maryja dowodzonym przez redemptorystę ojca Rydzyka.
Teraz jest czas płacenia rachunków. Już nie wystarczą horrendalne dotacje z budżetu dla Rydzyka i jego rozlicznych inicjatyw. Zmasowany wrzask w obronie „nienarodzonych maluszków” pokazał Kaczyńskiemu, że Rydzyk chce od niego nie tylko dzielenia się kasą, ale i władzą. Chce mieć rząd dusz.
Nie wierzę, żeby kwestia całkowitego zakazu aborcji jakoś specjalnie dręczyła sumienie prezesa PiS. Kiedyś wielokrotnie głosował za odrzuceniem radykalnych projektów i wchodził w ostre spory na ten temat z katolickim fanatykami. Jednak wówczas jego ugrupowanie miało kilkanaście, w porywach do dwudziestu kilku procent poparcia. Odkąd zagarnął pod parasol PiS praktycznie całe prawicowe spektrum, może rządzić samodzielnie. Protest kobiet mógł go przestraszyć, ale groźba utraty władzy na skutek podziału prawicy wydaje mu się jeszcze bardziej niebezpieczna.
Dlatego już kilka dni po tym jak sejm odrzucił projekt „Stop Aborcji” prezes udzielił wywiadu, w którym zapewnił: „Będziemy dążyli do tego, by nawet przypadki ciąż bardzo trudnych, kiedy dziecko jest skazane na śmierć, mocno zdeformowane, kończyły się jednak porodem, by to dziecko mogło być ochrzczone, pochowane, miało imię”.
To znów wywołało burzę w środowiskach liberalnych. Już następnego dnia odbyła się manifestacja pod domem prezesa. Pod hasłem: „Poseł Kaczyński zagląda nam do łóżek, my tylko zajrzymy mu przez płot.” Kaczyński spróbuje pewnie lawirować między własnymi, mniej radykalnymi poglądami w kwestii zakazu aborcji a bezkompromisowością lobby, które pomogło mu zdobyć władzę. Jak przyjdzie mu wybierać, zapewne wybierze pewnych sojuszników, nawet jeśli prywatnie myśli co innego.
Wtedy jednak odwrócą się od niego ludzie, którzy głosowali na PiS ze względu na obietnice socjalne i niechęć do establishmentu. Nie będzie im się podobało, że rząd próbuje im włazić do łóżka i wtrącać się w życie prywatne.